czwartek, 25 września 2008

31.08. - Zawiązane lasso


Wyświetl większą mapę

Rano było nam strasznie głupio wyciągać Paula z łóżka po tak długiej podróży o takiej wczesnej godzinie no ale niejako sam sie zaoferował więc nie omieszkaliśmy skorzystać :P Gdy my siadaliśmy do kuchennego stołu za oknem było jeszcze ciemno... Kawa i płatki a zaraz po nich ostatni rajd z Paulem wąskimi dróżkami prowadzącymi do lotniska. Trzy tygodnie temu, mniej więcej o tej samej porze, też tędy jechaliśmy ale w druga stronę i jeszcze trochę niedowierzając w to wszystko co już na nas czekało. Teraz do nas dotarło, że ta przygoda dobiega końca - zamknęliśmy pętle, lasso zarzucone...

środa, 10 września 2008

30.08. - On our way back!


Wyświetl większą mapę

Spaliśmy jak zabici a ranek przyszedł jak zwykle za szybko;) Wspólne śniadaniu (oczywiście ciastka w kawie rządziły niepodzielnie) upłynęło nam przy wgłębianiu sie w tajniki Wreslingu:D Porzegnaliśmy sie już ostatecznie z Miguelem i Lore i ruszyliśmy w stronę stacji metra z zamiarem zahaczenia o okolice Prado żeby kupić jeszcze przed wyjazdem plakat zapraszający na korridę. Widzieliśmy je za pierwszym razem w Madrycie ale stwierdziliśmy, że kupiony wtedy nie przeżyłby podróży do okoła całej Andaluzji i że kupimy go w drodze powrotnej. Jednak im bliżej stacji metra byliśmy tym bardziej stwierdzaliśmy, że nie damy rady pojechać do centrum a potem zdążyć jeszcze na samolot. Plakat stał się więc kolejnym powodem do powrotu do Hiszpanii:)
Po zadziwiająco sprawnej przeprawie przez ogromne Madryckie lotnisko zasiedliśmy w poczekalni przed bramką numer 46 w oczekiwaniu na nasz pierwszy samolot w stronę domu.
Lotnisko w Hahn stało sie chyba naszym ulubionym bo tak dużo czasu na nim spędziliśmy, że znamy już chyba wszystkie jego zakamarki;) Również dziś czekało nas kilku godzinne oczekiwanie ale nie na nasz samolot lecz na samolot Paula (z Dubaju) i to na lotnisku we Frankfurcie a nie tu. Zaczeliśmy je od sjesty na naszym znajomym trawniku obok parkingu. Na prawde dziwne uczucie gdy robi sie dokladnie te same rzeczy tylko zmierzając w drugą strone. Po 23ciej zobaczyliśmy za oknem żółto-niebieski autobus i Paula. Późna kolacja przy podróżniczych opowieściach zakończyła dzień.

Kuba

czwartek, 4 września 2008

29.08. - Wyzwanie


Wyświetl większą mapę

Ostatecze nigdzie nie poszlismy, Asif wychodzil a zapasowe klucze do mieszkania gdzies wsiakly.
Poranek przywital nas poznym switem wiec moglismy sobie przedluzyc spanie az do samej 8mej :]
Bagietka w piekarni, kilka odpowiedzi w informacji turystycznej, autobus na odpowiednie obrzeza Granady i znow zaczynamy 10cio minutowe dyzury na (najprawdopodobniej) jednej z najlepszych miejscowek w Hiszpanii. Przed nami najwieksze (choc moze "najdluzsze" pasowaloby tu bardziej) stopowe wyzwanie tej wyprawy - 420km stopa z powrotem do Madrytu.
Mimo ze kierowcy nie pedza (jeszcze), maja sie gdzie zatrzymac (wreszcie) i wiekszosc z nich jedzie w namalowanym na naszej kartce kierunku (na pewno) to wyjazd z ostatniego bastionu Arabow w zachodniej Europie zajal nam ponad 1,5h :o
Zatrzymalo sie dwoch (zapewne) robotnikow - Hiszpan i Marokanczyk. Pierwszy mowil najbardziej niewyraznym hiszpanskim jaki tu (i pewnie w ogole) slyszalem a drugi dzis pierwszy raz w zyciu uslyszal o kraju nazwanym "Polska". Mimo usilnych staran kierowcy zeby podtrzymac rozmowe, oboje czulismy sie (po raz pierwszy) w tym aucie jakos niepewnie. Zapewne ci dwaj to uczciwi i ciezko pracujacy ludzie ale podrozujac stopem trzeba (i dzieje sie to nawet troche samo) zaczac zwracac uwage na pozory i przeczucia.
Za rada Hiszpana wysiedlismy na stacji benzynowej 20km przed Jaen, pozniej nie byloby szans ze wzgledu na predkosc jadacych samochodow. Jako ze nie moglismy liczyc ze ktos sie tu zatrzyma, pytania "Perdone, a donde va usted?" albo "Perdone, va usted a Madrid?" powtarzaly sie przez kolejna godzine. Czujac sie troche jak akwizytorzy tanich odkurzaczy z wada produkcyjna, podchodzilismy do kolejnych samochodow. Coraz czesciej slyszane "Voy a Jaen..." albo "Si vamos a Madrid pero el coche esta completo" powoli nas dobijaly, wiedzielismy ze z kazda godzina ryzyko niedotarcia do stolicy na czas, rosnie...
Na stacje podjezdza srebrny Peugot 407 - minute pozniej biegne/lece do Uli z wielkim usmiechem i radosna informacja - jedziemy do Madrytu! Po chwili iedzielismy juz w pieknej "rybie" (to auto na prawde tak wyglada) mknac w strone stolicy. "Mknac" to dobre okreslenie bo mkna blyskawice a my dzis pobilismy nasz rekord predkosci na ladzie - 155km/h :O Szklany dach, nieagresywna klimatyzacja (wielki plus), dobry kierowca (jeszcze wiekszy plus) i wyjatkowo dobra muzyka - po raz pierwszy podczas tej wyprawy moglismy posluchac w samochodzie czegos innego niz przebojow hiszpanskiego lata.
390 km zrobilismy w 3,5h (czyli srednio 110km/h). Szybka podroz metrem i znow jestesmy u Lore i Miguela :) Dwoje CSerow ze Slowacji, z ktorymi w 6tke mielismy zjesc na miescie kolacje nie pojawilo sie do pozna wiec zostalismy w domu dzielac sie z gospodarzami wrazeniami z podrozy.

Kuba

piątek, 29 sierpnia 2008

28.08 - upragniona Alhambra

Przedwczoraj, z pomoca karty kredytowej Asifa, zarezerwowalismy przez internet bilety do Alhambry. Niestety udalo nam sie zdobyc wejsciowke jedynie do ogrodow Generalife i do dwoch innych czesci wielkiej rezydencji - pelna opcja, z mozliwoscia zobaczenia najwazniejszej czesci - palacu, byla wyprzedana do soboty, a w sobote to my juz w Niemczech bedziemy :/ No nic, dobre i to.
Spedzilismy tam 3 godziny i... sewilski Alkazar pozostaje na pierwszym miejscu listy ulubionych zabytkow. Mozliwe, ze gdybysmy zobaczyli glowna czesc, palac Nasrydow, sytuacja by sie zmienila, ale trudno... Tym sposobem mamy po co tu wracac ;)
Zglodniali ruszylismy do Burger Kinga na nasz ulubiony promocyjny zestaw za 2,99€ (byle zapelnic zoladek ;P) i na kawe do baru tapas. W domu chlopaki ogladali Losta a ja czytalam na balkonie. Zjedlismy pozostalosci wczorajszego spaghetti, teraz pisze tego posta :) niedlugo ruszymy zamiescic ostatnie info w internecie, a wieczorem salatka owocowa i... Zobaczymy co jeszcze sie zdazy. Podobno ma przyjechac dwoch Kalifornijczykow (tez z CS) wiec bedziemy mieli towarzystwo za sciana.
Ula.

27.08. - Granada...

Dlugi sen na dmuchanym materacu (zadziwiajaco wygodnym :o )musial sie niestety kiedys skonczyc - 11ta to chyba najwyzszy czas na ruszenie sie z lozka ;P
Mimo tak znacznej pozycji turystycznej, Granada nie jest duzym miastem (jakies 4x m iejszym niz Krk) i poza Alhambra (do ktorej idziemy jutro) nie ma tu za bardzo co zwiedzac :( Choc samo miasto robi na mnie bardzo dobre wrazenie. Zdecydowalismy sie wiec na spacer uliczkami starego (a pozniej nowego) miasta w kierunku rzeki i czegos co jak przypuszczlismy mialo byc nadbrzeznym parkiem. Ukryta wsrod budynkow katedra nie zrobila na nas wielkiego wrazenia, przede wszystkim stojac przed nia praktycznie sie jej nie widzi (tak na prawde to lepiej widac ja z "naszego" tarasu ;P ).
Po czytelniczej uczcie we wspomnianym wczesniej “parku” ruszylismy w strone domu zahaczajac po drodze o sklep bo przeciez to my dzis gotujemy :)
Spagetti z warzywami (sciagniete od Ivana:P) wyszlo nam pieknie :] (wcale nas nie chwale tylko stwierdzam fakty ;P)
Po kolacji wyruszylismy na spotkanie granadzkich CSerow. W smsie od Segisa (ambasadora do ktorego dobijalismy sie bardzo dlugo) przeczytalismy “Campo de Principe it's realy well known place” - dotarcie tam zajelo nam jakies 40min:P (zawsze wiedzialem ze jestesmy zdoli;) )
Po pierwszym w zyciu piwie z tapas i kilku ciekawych rozmowach (Krakowskie spotkania sa fajniejsze ;P) wrocilismy do mieszkania – jutro Alhambra i trzeba wczesnie wstac.
Kuba

26.08 - Z sangria na tarasie w Grenadzie :)


Wyświetl większą mapę

Te wakacje zdecydowanie nie sa wakacjami podczas ktorych mozna sie wyspac. Pociag do Grenady - 8.47, ale za to juz o 11.30 jestesmy na miejscu. Z Asifem, naszym hostem, mamy spotkac sie na Plaza de Isabel przy fontannie.
Wychodzimy z budynku dworca, ktorego nasz wspanialy plan miasta nie obejmuje (faza :D), a tu zadnej informacji turystycznej, zadnej mapy, nie wiadomo gdzie isc na autobus i czy w ogole potrzebny nam autobus ;) Prosimy przechodnia, zeby pomogl nam zlokalizowac plac, oczywiscie wszystko po hiszpansku - pieknie nam to poszlo ;) Pokierowani, dotarlismy na miejsce spotkania w 15min (w towarzystwie protestujacego zwiazku zawodowego) i poczekalismy kilka minut az przyszedl Asif. 24-letni Pakistanczyk z Nowego Jorku, studiowal w Barcelonie i w Argentynie, teraz pracuje dla Reutera, a za 3tyg rusza na mastera do Anglii ;) swiatowy czlowiek. Usiedlismy na tarasie wynajmowanego przez niego mieszkania, z widokiem na pol miasta (naprawde pieknie) i przegadalismy dobre kilka godzin. Popoludniu spacer po miescie, wizyta w kafejce internetowej (blog najwazniejszy ;)) i poszukiwania jego ulubionej chinskiej restauracji, ktora najwyrazniej zapadla sie pod ziemie (zaklinal sie, ze byla na ulicy, ktora przeszlismy chyba z 4 razy ;)). Skonczylo sie na kebabie na Plaza Nueva ;)
Potem wypilismy darmowe piwo w knajpie (swiatowy czlowiek ma znajomosci ;)) i wrocilismy do domu na film. Wybralismy 40-letni "The Battle of Algier", wlasciciele mieszkania lubuja sie niestety w kinie francuskim. Ten film byl jednak bardzo dobry, ale zasnelam po godzinie ;) Podsumowujac: bardzo relaksacyjny dzien :)
Ula.

wtorek, 26 sierpnia 2008

25.08. - Miasto na skale


Ver mapa más grande

Wczesne wstawanie nie jest jedna z naszych glownych umiejetnosci wiec mimo planowej pobudki wstalismy troszke pozniej ;P Zbieranie sie tez nie poszlo nam w ekspresowym tempie wiec przy drodze stanelismy dopiero ok 10tej. Mimo sznurka samochodow w strone Tarify do pierwszego samochodu wsiedlismy po ponad 40tu minutach. Pozniej bylo juz lepiej, po 10ciu minutach dwoje surferow i cudny lablador wiozlo nas przerobionym na mobilne mieszkanie WV Transporterem do Algeciras :) Kierowca zapytal czy jedziemy do Rondy pociagiem bo podroz jest i atrakcyjna i bardzo tania. Niezastanawiajac sie dlugo poprosilismy o podwozke na stacje i juz po 30tu minutach siedzielismy w pociagu do kolebki hiszpanskiej korridy. Patrzac na kaniony i przelomy za oknem stwierdzamy, ze dotarcie tam stopem graniczyloby z cudem, dodatkowo wielosc drog i ich maly "kaliber" calkowicie eliminowaly ten sposob podrozowania. Wiemy ze mialo byc autostopowe lasso ale to by chyba bylo po prostu za duzo a w ten sposob mamy tez wiecej czasu na zobaczenie wszystkiego co zobaczyc w Rondzie trzeba.
Szklanka cafe con leche w "Cruzcampo Formula 1 Bar" dopelnila nasze szczescie ;) Tutaj znow przekonalem sie co to znaczy andaluzyjski. Konczaca slowa gloska "S" zostala tu jakby wymazana z alfabetu. Do kawy dostalismy jeszcze odpowiedz na pytanie o tani hotel nieopodal :)
Zostawiwszy rzeczy w najtanszym z pokoi (i znow nie mamy okna :) ) ruszylismy w miasto.
Od samego poczatku zrobilo na nas bardzo dobre wrazenie, przede wszystkim nie bylo wyludnione nawet pomimo straszliwego upalu.
Przypomina nam troche Krakow, choc troche mniejszy. Przechodzac obok slynnej (i kolejnej zamknietej :/ ) plaza de torros, trafiamy na Puente Nuevo czyli arabski most nad 100 metrowym kanionem, oddzielajacym nowa czesc Rondy od starej. Na prawde fantastyczny widok.
Cale popoludnie krecimy sie po waskich i czasem stromych uliczkach starego miasta. Czasem odnajdujemy sie na mapie zeby po chwili znow sie zgubic miedzy bialymi domami i okratowanymi oknami...
Po poznej siescie w hotelu fundujemy sobie wieczorny spacer z lodami w dloniach :P


Dzien konczymy wlasnorecznie zrobiona warzywno bagietkowa kolacja :]

Kuba

P.S. No to w koncu jestesmy na biezaco ;)

24.08 - Totalne lenistwo do potegi ;)

Nasza wspaniala miejscowka campingowa okazala sie bardzo wygodna, ale spanie pod chmurka niestety oznacza bliskie spotkania z komarami i innym robactwem... Obudzilam sie z opuchnietym lewym okiem, najwyrazniej od jakichs ukaszen :/ Kuba polecial do apteki po wapno, ale opuchlizna nie schodzila przez caly dzien.
Z moja polowa twarzy jak od kontaktu z piescia poszlismy jednak byczyc sie na plazy. Opalanie, kapiel w falach, opalanie i tak w kolko przez caaaaly dzien az do 18... :) wrocilismy na camping (jeszcze przed przyplywem) i Kuba poszedl do lazienki ladowac palma i pisac posta, a ja na karimacie pod drzewkiem z Gombrowiczem :) BOSKO :D
W pewnym momencie uslyszalam na pobliskiej miejscowce kilku Polakow, wiec poszlam sie przywitac. W efekcie zaprosili nas na wieczor na wymiane wrazen (byli tego dnia w Maroku). Poszlismy wiec z Kuba ogladac zachod slonca ktorego nie bylo widac i na kolacje do campingowej restauracji. Spaghetti na tarasie z widokiem na ocean bylo rewelacyjne, choc my umiemy zrobic lepsze ;)
U naszych nowych sasiadow gadalismy sobie bardzo sympatycznie przy winku i arbuzie, a ja dostalam dodatkowo zyrtec na spuchniete oko :) Zasnelismy pod gwiazdzistym niebem z mocnym postanowieniem wstania o 8 i ruszenia do Rondy. "Nie spac, zwiedzac!" ;)

Ula.

23.08. - Kierunek: poludniowy koniec Europy.


Ver mapa más grande

Chyba nie trzeba wspominac ze wstalismy wczesnie. Zaraz po rozpieciu spiworow uslyszelismy ten strasznie wkurzajacy pyrkot tak popularnych tu skuterow (polowa pojazdow na tutejszych ulicach to wlasnie te diabelskie maszyny - nawer policja na nich jezdzi :/ ). Zatrzymal sie pod wzgorzem na ktorym spalismy, nastepne dzwieki to brzdek szkla uderzajacego o szklo i odjezdzajacy skuterzysta - eh szkoda gadac :/
Po zakupach w dopiero co otwartym SuperSol, zjedlismy romantyczne sniadanie (czyli bagietke z nutella ;P) z widokiem na ocean.
Po krotkim spacerze i kolejnym udanym hiszpanskojezyczny wyzwaniu Uli tj. kupieniu chusteczek, wyladowalismy na miejscowce idealnej:) Zaraz za rondem wiec samochody nie pedza, z duzym poboczem wiec maja sie gdzie zatrzymac no i z cieniem wiec siedzacego nie grzeje:) Nie czekalismy dlugo. Do pieknego Vejer, jednego z tzw. bialych miasteczek, polozonego na malowniczym wzgorzu, zabral nas mlody chyba reporter (mowil typowo andaluzyjskim czyli niewyraznie i bez koncowek) zmierzajacy do Kadyksu. Wysadzeni w centrum nie moglismy sie nadziwic jak waskie sa tu uliczki i jak cudownie byloby tu zostac na pare godzin, niestety nie mamy czasu - Tarifa (i plaza!) czeka.
Droga w dol, zakonczona na parkingu przydroznej restauracji okazala sie duzo krotsza niz poczatkowo przypuszczalismy. 10/15min stania i zatrzymuja sie dwaj amerykanscy wojskowi na przepustce. Na codzien stacjonuja w pobliskiej bazie w Rocie a dzis zmierzaja do Maroka. Nauczylismy ich "na zdrowie" i "czesc" a oni wysadzili nas zaraz pod campingiem (plaza jako miejsce snu odpadla z powodu niewygody piasku i lotnych kontroli policji szukajacych przemytniczych lodzi z Afryki). Pokrazylilismy troche po terene campingu w malym towarowym quadzie z usmiechnietym panem wlascicielem, az w koncu odnalezlismy nasz skrawek (od dzis polskiej ;) ) ziemi. Nie zastanawiajac sie dlugo uderzylismy nad ocean, ktory mimo ze czystszy to jednak troszke zimniejszy niz w El Puerto - ale nie narzekamy ;P Do miasta bylo niestety az 7km i wyprawa do niego w poszukiwaniu cieplego obiadu (w srodku siesty) nie byla dobrym pomyslem:( skonczylo sie na zakupach w spozywczym i kanapkach z twarozkiem no i biegu z powrotem na camping bo recepcje zamykaja o 22gej a nasze plecaki czekaja na zapleczu. Pedzac droga (waska plaze pewnie zalal juz przyplyw) proforma wyciagamy palce - a nuz ktos sie zatrzyma. Mloda Hiszpanka podwiozla nas 800m, moze 1km, i to nadrabiajac drogi, tylko dlatego ze chciala zabrac autostopowiczow :) Postawa wrecz niewiarygodna wsrod Hiszpanow uczonych na kursach prawa jazdy, ze autostop jest bardzo niebezpieczny. Mamy nadzieje ze inni wezma z niej przyklad.
21:55 - odbieramy plecaki i rozkladamy karimaty - ufff zdazylismy...

Kuba

22.08 - Wzdluz wybrzeza Atlantyku


Ver mapa más grande

Rano zebralismy sie szybko i poszlismy do portu znalezc statek do Kadyksu - kursuja w ramach komunikacji miedzymiastowej, za 2€. Niestety cos sie im tam porobilo i najblizszy mial byc za 3-4h wiec jedziemy autobusem. Skorzane fotele, klimatyzacja, duzo miejsca... Az zal bylo wysiadac ;) W Kadyksie udalismy sie na poszukiwania internetu (Ivan nie mial) zeby napisac maile do potencjalnych hostow w Rondzie i Grenadzie i zamiescic nowe posty na bloga :) nie bylo gniazda usb wiec z bloga nici (dlatego ta przerwa), ale za to dostalismy upragnionej cafe con leche w cudownych szklaneczkach :) Przeszlismy sie po Kadyksie pelnym straganow i turystow, ale nie zachwycil nas szczegolnie... Tlumy, gwar i skwar. Gdzie to urocze, ciche El Puerto??
Zjedlismy obiad (upragniona paella - ryz z owocami morza i kurczakiem, btw tez nie okazala sie rewelacyjna) i poszlismy nad ocean. Kamienna promenada wychodzaca z brzegu do zamku San Sebastian byla swietnym miejscem do skakania do wody, poza tym slonce palilo niemilosiernie. Niestety nie mielismy czasu na kapiel.
Wyjechalismy autobusem na koniec miasta lapac stopa do Barbate - malego nadbrzeznego miasteczka z piekna plaza. Te 50km zrobilismy w trzech ratach. Najpierw gosc ktory jechal tak wolno ze blokowal ruch, potem Polak, ktory zatrzymal sie bo zobaczyl ze mamy przypieta polska flage (wiedzialam, ze kiedys nam pomoze ;)), na koniec Niemka z synem - nadrobila sporo drogi, zeby nas zawiezc do Barbate - wspaniala kobieta :)
Zajelo nam to wszystko dosc duzo czasu - na miejscu bylismy ok. 21, wiec nici z plazy :( Co wiecej, znaleziony w necie camping "Barbate" okazal sie byc oddalony o 9km! Jednym slowem lipa, smola i ogolnie no :/ pozostalo szukac miejsca do spania w przymiejskiej roslinnosci ;)
Weszlismy do sosnowego lasu na obrzezach, pelnego smieci (znow ci Hiszpanie i ich pojecie czystego srodowiska...), ale potem bylo juz ok. Wpakowalismy sie w spiwory i momentalnie zasnelismy, mimo trwajacej na dole w miescie imprezy - cos chyba mamy szczescie do muzyki na dobranoc ;)

Ula.

21.08. - A dziesiatego dnia odpoczeli ;P

Nawet nie nastawilismy budzika, po prostu spalismy do oporu :P
Posileni skromnym sniadaniem ruszylismy w strone tutejszej Plaza de Torros, ktora niestety byla zamknieta (przygotowania do jakiegos przedstawienia). Wsliznelismy sie jednak na chwilke przez jedna z uchylonych bram :P
Pozniej krotka wizyta w SuperSol i juz bylismy gotowi na spedzenie dnia na plazy :] Ivan wyposazyl nas w zestaw map (oraz wszelkich innych plazowych sprzetow) i polecil najlepsza plaze w okolicy. Po godzinnym spacerze dotarlismy do ukrytego wsrod skal miejsca naszego dzisiejszego odpoczynku - bylo pieknie :) Odsloniete czesci malego klifu chronily nas przed wiatrem a duzo czystsza niz wczoraj woda wyrzucala na brzeg piekne male muszelki :)
Umowieni z Ivanem na domowa kolacje, po kilku godzinach byczenia sie wyruszylismy w droge powrotna zahaczajac jeszcze o Aldiego w poszukiwaniu skladnikow Calimocho :) Kolacja byla pyszna: jako tapas zjedlismy zapiekanki z pasta pomidorowa (ktorej tu sie ponoc uzywa zamiast masla), hiszpanska szynka i plastrem parmezanu:) a jako danie glowne: makaron ze swiezymi warzywami z patelni i tym razem tartym parmezanem - MNNNNIIIIIAAAAAMMMM :D :P Oczywiscie popijamy wszystko naszym pierwszym hand-made Calimocho, za ktorym Ivan bardzo sie stesknil a ktore wyszlo nam cudnie :]
Kolacja to jednak nie koniec wieczoru. Zmywamy i wyruszamy w tetniace zyciem miasto (nareszcie! jest przed polnoca a ludzie pojawili sie na ulicach moze godzine temu :o ). Idziemy na koncert zespolu, z ktorym Ivan kiedys wspolpracowal:) Oczywiscie nic nie jest takie proste jak sie wydaje. Na "plakacie" (kartce A4 z wypunktowanymi w Wordzie atrakcjami na poszczegolne dni - eh ci Hiszpanie i ich poczucie estetyki:/) widzimy: "Triangulo Vicioso - 00:00" jednak koncertu ani widu ani slychu... Przed rozpoczeciem zdazylismy jeszcze odwiedzic inna knajpe i wrocic w sam raz na pierwsza piosenke :] Czasem bylo to z lekka czuc Coldplay'em, czasem wkradlo sie troche U2 ale glownie byl to hiszpanski rock w najlepszym wydaniu:)
Nie wytrzymalismy do konca. Bylo po 2giej a i my i Ivan musielismy wczesnie wstac i rowniez wszyscy bylismy juz zmeczeni...

Kuba

20.08. - Ze Szwacarem i sombrilla nad Atlantyk!


Ver mapa más grande

I znow wstajemy o 8... Kiedy w koncu nadejda dni relaksu nad wybrzezem? Mamy nadzieje, ze juz jutro wyspimy sie do oporu i wygrzejemy sie na plazy. Ruszamy nad Atlantyk! :D
Z albergue nie bylo daleko na droge na Kadyks, recepcjonista stwierdzil, ze nie potrzebujemy autobusu, ale jednak musielismy dosc sporo przejsc...
Nie bylo dobrego miejsca na wyciagniecie kciuka, musielismy stanac na zjezdzie z jednej drogi na droge szybkiego ruchu. Jeden pas, waskie pobocze, optymistycznie nie bylo. Po chyba 5min zatrzymalo sie malzenstwo i wzielo nas z tego strzasznego zakretu w strone Kadyksu, a wlasciwie El Puerto de Santa Maria. Nie wiedzieli gdzie nas wysadzic, jechali do innej miejscowosci. I znowu ten stres - oni nie wiedza gdzie sie zatrzymac i zaczynaja mowic szybciej, a jak zaczynaja mowic szybciej to my nie rozumiemy i tez nie wiemy co robic :D w koncu zdecydowali sie nas zostawic na stacji benzynowej, ale zrzedla nam mina na widok pedzacych samochodow... Nie bylo szans zeby ktos sie tu zatrzymal! stoimy... stoimy..... stoooiiimmyyyyyy i nic. Zdesperowana (ale posilona paczkami z hostelowego sniadania) podchodze do stojacego w poblizu forda ka.
- Donde va usted?
- ummm... Do you speak English?
Szwajcar okazal sie zbawieniem ;) siedzial sobie w samochodzie i... ogladal samoloty (w poblizu bylo male wojskowe lotnisko). Obiecal, ze jesli w drodze powrotnej, czyli za jakies 20min tu dalej bedziemy, to nas zawiezie do Puerto. I faktycznie sie po nas wrocil! Bladzilismy po miasteczku szukajac drogi na plaze (olani przez pewnego dziadka i pokierowani plynnym angielskim przez mlodego chlopaka), az w koncu zatrzymalismy sie doslownie 10m od wejscia na plaze :) dostalismy jeszcze do tego parasol plazowy, bo Szwajcar stwierdzil, ze juz mu sie nie przyda :D
Szczesliwi, z parasolem pod pacha, wkraczamy na plaze i W KONCU moczymy stopy w Atlantyku :) spedzilismy tam cale popoludnie, na zmiane wylegujac sie i skaczac po falach :) TEGO bylo nam trzeba ;)
Gdy dopadl nas glod poszlismy na lowy do miasta. Oczywiscie sjesta w toku, wiec pozostala nam telepizza. Z Ivanem, naszym tutejszym hostem, mamy sie spotkac dopiero ok.22-23 (pracuje), wiec wracamy na plaze, a potem sluchamy malej orkiestry detej zgromadzonej niewiadomo dlaczego na parkingu. Swietny, symboliczny efekt - oddalajac sie od orkiestry mijamy samochody z ryczacym z glosnikow techno, ktore po chwili zamilkalo; "zywe" instrumenty bylo jednak dalej swietnie slychac...
Bylismy na miejscu spotkania punktualnie o 22, czekalismy na Ivana ponad godzine. Czyzby nas wystawil do wiatru? Ulozylismy nawet piosenke (na melodie Goralu czy ci nie zal):
Iwanie, przybadz po nas
Iwanie, nadszedl juz czas...
Iwanie, chce nam sie spac
Iwanie, jak nie przyjdziesz to krzykniemy... (cenzura :P)
W koncu przyjechal - okazalo sie, ze nie dostal od nas zadnego z smsow i nie wiedzial, czy w ogole dojechalismy do miasta! Cos go podkusilo, zeby jednak sprawdzic, czy nie siedzimy na tym placu...
Z ulga weszlismy do swietnego mieszkania pelnego plyt, plakatow, urzadzonego na lata 70.-80te. Ivan zrobil kolacje - omlet ze szpinakiem i parmezanem i pomidory z mozarella... Mmmmm... :D Dlugo rozmawialismy o roznych rzeczach (oczywiscie po ang), az w koncu, przeszczesliwi, poszlismy spac.

Ula
P.S. A propos piosenek: nasza wersja Desperados, ulozona w Kordobie.

Me gusta tocar la gitarra,
Me gusta cantar en sol,
Palmy kordobanskie sa jak wielki parasol.
El mariachi pod Mariackim na akordeonie gra

niedziela, 24 sierpnia 2008

19.08. - Alkazar...

Poranek przywital nas brakiem wolnych miejsc na nastepna noc w hostelu, wiec po sniadaniu (zjedzonym przy transmisji plywania synchronicznego:/) wyruszylismy na poszukiwanie Sevilskiego albergue. Po przegranej bitwte z calkowicie dla nas niezrozumiala komunikacja miejska, dotarlismy w odpowiednie okolice pieszo, jednak bez mapy (bo wszystkie konczyly sie jakies dwie przecznice za wczesnie) odnalezienie ulicy Isaac Pirel graniczylo z cudem. Nawet miejscowi nie wiedzieli nic co mogloby nam pomoc - na szczescie sie udalo:) O pokoju nie bede nic wspomunal bo byl jeszcze lepszy (a wcale nie drozszy) niz w Cordovie;)
Po chwili bylismy znow na miescie - cel: MoneyGram. Po goraczkowych (musimy zdazyc przed siesta) rozmowach z panami w roznych bankach w koncu odnajdujemy male okienko zchowane miedzy sklepami a w nim nasz "ratunek z Polski" - pienadze:)
Stwierdzilismy juz wczoraj ze miasto nie zrobilo na nas najlepszego wrazenia i chcemy to jaknajszybciej zmienic wiec ruszylismy do okola katedry ze slynna [nazwa wierzy], w poszukiwaniu kasy (nic za darmi:/). 1x bilet wstepu = 8€ :o nie dziekujemy:/
Troche przybici skierowalismy sie w strone Alcazaru i to wlasnie on zadecydowal o sykcesie dnia:) Nawet remont alawnej fasady dziedzinca nie zepsul ogromnego wrazenia jakie wywarl na nas arabski palac. Azulejos, luki, portale, cudowny ogrod w ktorym moznaby sie zgubic i w koncu sala ambasadorow i jej przepiekne sklepienie... Nie potrafie tego opisac - tak na prawde to chyba nie da sie tego zrobic. Warto bylo orzyjwchac do Sevilli, warto bylo meczyc sie w drodze tutaj - Alkazar pobil wszystko co do tej pory widzielismy:D
Zachwyt oslabil nawet glod wiec zaeaz po wyjsciu zaczelismy poszukiwania czegos cieplego i nie bajonsko drogiego. Przypadkowy wybor sprawil ze dzis zjedlismy najlepszy obiad od wielu dni:)
W drodze do albergue zachaczylismy jeszcze o ogromny (jak rowniez kolejny, bo tu chyba kazde miasto ma swoj;P ) Plaza de España. Krota sjesta w parku i spacer do schroniska.

Kuba

Ps.
Na razie tyle. Przepraszamy za taka przerwie w dostawie informacji o nas ale warunki na prawde nie sprzyjaly. Jutro uderzamy na Ronde a pozniej do krolewskieh Granady gdzie UWAGA! - MAMY HOSTA :D :D :D
Piszcie do nas (komenty, sms...) - wiesci z domu podnosza nas na duchu w ciezszych chwilach;)

18.08. - W Sewilli bez dokumentow...


Wyświetl większą mapę

Obudzilismy sie pelni sil - sciernisko wygladalo jakos przyjazniej, z wioski slychac bylo koguty a slonko pieknie przyswiecalo zza plantacji pomaranczy. Co najlepsze - dalej slychac bylo muzyke! Ruszylismy do "centrum", czyli pod supermarket. Ludzie byli juz na nogach (albo jeszcze ;)) i czekali na otwarcie sklepu. Przylaczylismy sie w oczekiwaniu na swieze buleczki na sniadanie. Po zjedzeniu zadowalajacej ilosci chleba z dzemem i wypiciu prawie calego soku pomaranczowego wyszlismy na droge. Musielismy przejsc na drugi koniec miasteczka, czekalismy tez sporo, a upal byl straszny. W koncu zatrzymal sie starszy pan, ktory po otrzymaniu informacji dokad jedziemy nie odezwal sie ani slowem przez 20km do Lora del Rio. Na miejscu pokazal nam tylko ktora droga prowadzi do Sewilli, pomachal i odjechal. No nic, rozne drogi, rozni ludzie ;)
Podniesieni na duchu, ze jednak uda nam sie w koncu do tej Sewilli dojechac, poszlismy we wskazanym kierunku. Stalismy moze z 15min (chociaz juz zaczynalam podrygiwac na poboczu do rytmu desperados), a tu klakson i super wielki familijny samochod po nas zawraca (pytajcie Kuby jesli kogos interesuje marka :P). Mlody gosc, specjalnie po nas zawrocil bo kierowal sie na autostrade, a my mielismy zamiar jechac mniejsza droga (bo policja na autopistas ;)). Dojechalismy do Sewilli w pol godziny - raz na predkosciomierzu bylo 149km/h!!!
W miescie wielki ruch i policja na drogach - nasz kierowca powiedzial, ze dzien wczesniej w Maladze ETA podlozyla 2 bomby. No i oczywiscie - jeden policjant zobaczyl nas w samochodzie i juz wypytuje kierowce kim jestesmy :D zostalismy wiec "przyjaciolmi rodziny" na wakacjach ;)
Zostalismy wysadzeni pod dworcem kolejowym, chcemy znalezc kafejke internetowa (bo niestety nie mielismy hosta w Sewilli), a tu okazuje sie, ze... nie mamy portfela ;/ pieniedzy w nim duzo nie bylo, ale wszystkie moje dokumenty (oprocz paszportu) i, co najgorsze, karty do bankomatu... Musial gdzies wypasc po drodze, albo zostac w ktoryms samochodzie, bo nie bylo mozliwosci kradziezy. Dzwonie do domu, Tata blokuje karty, pytamy policjantow na dworcu o najblizszy komisariat. W komisariacie uzupelnilam raport (rozmawiajac po angielsku z pania przez telefon). Zrobili kilka kopii i rozesla po okolicy.
Humory automatycznie spadly, no ale poddawac sie nie mozna. Mielismy jeszcze gotowke w plecaku wiec poszlismy na kawe do kawiarni z wifi i zaczelismy szukac hostelu. Znalezlismy albergue, ale po wyczekanym i dzieki temu przepysznym obiedzie w Burger Kingu zaczepila nas Angielka chcaca skorzystac z naszej mapy - szukala swojego hostelu. Po chwili namyslu i analizie plusow i minusow poszlismy za nia, bo albergue bylo daleko od centrum i roznice w cenie musielibysmy i tak wydac na autobusy. Poza tym bylismy juz padnieci, zarowno fizycznie, jak i psychicznie.
Hostel okazal sie przyjemny, bylismy w osmioosobowym pokoju z Wloszkami, Niemkami i Amerykanami.
Po krotkim odpoczynku poszlismy na spacer i... Sewilla nie zrobila nas dobrego wrazenia. Brudno, smierdzaco, duzo niezagospodarowanej przestrzeni, az strach chodzic wieczorem po takich zaulkach. Pocieszalismy sie, ze moze to tylko taka czesc miasta, moze zabytkowe centrum bedzie przyjazniejsze...

Ula.

17.08.08 - Kalafiory na sciernisku


Wyświetl większą mapę

Droga z albergue na wylotowke Cordoby byla dluga... bardzo dluga. I chyba trzeba bylo to uznac za znak ze ta niedziela bedzie dla nas sadna. Glowna aleja nowego miasta, dzielnica willowa, rozjazdy na obwodnice i autostrady, i w koncu slumsy. 30min stania za tymi ostatnimi, z pieknie namalowana na kartce Sevilla, nie przynioslo efektu wiec z kwasnymi minami podnieslismy nasze mochillas i ruszylismy w poszuliwaniu lepszej miejscowki. Na szczescie nie bylo tak zle i gdy tylko Ula mnie zmienila zatrzymal sie pierwszy samochod. Kierowca ucieszyl sie na nasz widok chyba tak bardzo jak my na jego. Wozi wielu stopowiczow (ktorych ponoc teraz tu duzo) i bardzo to lubi - poznaje ludzi. Pogadalismy o stopowaniu w Hiszpanii. "Muchas teroristas y la policia en autopistas" - dowiadujemy sie dlaczego stopowanie w Hiszpanii jest trudniejsze niz gdzie indziej. Przemily czlowiek, ktory zatrzymal samochod tylko po to zebysmy mogli zrobic zdjecie zamku w Almodovar. Wysiadamy w miescinie Posadas w ktorej znow "utykamy" na dobra godzine. Kilku kilometrowy marsz w ponad 30st C upale, przerywa starszy pan w Oplu Cors'ie, ktory, mimo ze w zasadzie go nie zatrzymywalismy, nadrabiajac drogi podrzuca nas na most do Palma del Rio. Pozostalo 90km. I znow maszerujemy, tym razem do zaznaczonej na mapie rzeki, ktora miala byc miejscem cudownej sjesty a okazala sie byc smierdzacym sciekiem:/ Jednak most nad nia pozostaje schronieniem przed sloncem wiec zjedlismy tam drugie sniadanie (vel obiad). Kolejny marsz przerywa zatrzymujacy sie sedan z piecioosobowa rodzina w srodku - podwoza nas do miasteczka o pamietnej nazwie Penaflor czyli kalafior:)
Zaczepieni pytaniem o otwarty sklep, nieliczni przechodnie skierowuja nas w strone fiesty, ktorej najwieksze atrakcje najwyrazniej juz sie odbyly, co nie oznaczalo wcale ze miala sie ku koncowi.
Jest po 17tej, stop dzisiaj jakos nie chce zaczac dzialac, no i jestesmy zmeczeni. Przy tutejszej wersji Calimocho, w ktorej Cole zastapiono cytrynowa Fanta, postanawiamy zostac tu na noc - jak sie nie da to sie po prostu nie da... Sprzedawca pieczonych kurczakow zmyl sie i za szybko i w zbyt niespodziewanym momencie wiec jedyne co nam pozostalo to krewetki (zapewne z rana albo i wczesniej) albo talerz hiszpanskiej szynki za 10€ - od dzis banknoty o tym nominale to "szynki" ;)
Sposrod wielu namiotow tutejsi wybrali dwa, z flamenco i techno, reszta stala pusta i tylko personel spogladal teskno w strone deptaka z prowizorycznymi fontannami...
Posiedzielismy jeszcze jakis czas z Hiszpanami (w namioce z flamenco oczywiscie:) ) i ruszylismy w poszukiwaniu mejsca na dzisiejsza noc. Ula wykazala sie zmyslem poszukiwaczki skarbow i znalazla sciernisko (od dzis nazwane jej imieniem;) ) a na nim nierzucajacy sie w oczy kat miedzy ogrodzeniem a murem starej zagrody, ktory stal sie naszym pokojem hotelowym. Noc byla jasna i spokojna, (choc nie cicha) a swoja obecnoscia darzyly nas tylko myszy w krzakach i patyczaki na nich...

Kuba